Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/180

Ta strona została skorygowana.

wprawo ni wlewo, ale prost przed siebie! Nie szukajcie doli: ona was znajdzie!
Pokłonił się i poszedł.
Mirek, postawszy chwilę, konia ścisnął i, jak stary mu radził, dalej jechał znaną drogą, wprost przed się.
Aż na myśl mu przyszło, iż gościniec wiódł koło zagrody, której już nie chciał oglądać, bo mu pustką swą dawne czasy wesołe przypomniała. Po co sobie serce psuć?
Wstrzymał konia i już w bok miał nawracać, gdy zdala posłyszał krzyk; gęślarz, którego pominął, kijem mu prosty szlak wskazywał.
Pojechał, niezwracając z niego.
Po drodze, kogo spotkał, każdy stawał i, pokłoniwszy się, dziwował: co tu kneź tak ubożuchno, sam jeden po gościńcu wędruje?
Minął tak stawisko i wąwóz; zagroda już była blizko. Koniowi zwolnił kroku, a ten poprychiwał i jakby żłób czuł, głowę podnosił i uszami strzygł i rżeć mu się chciało. — Wtem zza drzew, gdzie się spodziewał popielisko zobaczyć, ujrzał nowy dach, żółtemi jeszcze, nowemi dranicami pobity, i szopy pod słomą świeżą, jakby na zimę czapki wdziały. — Przetarł oczy! Zagroda stała nowa, do starej kubek w kubek podobna, a głosy z niej wychodziły, jakby znowu życia pełną była.
Z dymnika górą słupem dym się siny podnosił: