Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/181

Ta strona została skorygowana.

nad dachem polatywały gruchające gołębie; do wrót szła powracająca z pola trzoda, stado owiec, kozy, około których wkoło psy naszczekiwały, a pastuszki z batów klaskały.
Zbliżył się do wrót, ciekaw: kto tu po Czerniaku panem śmiał być i zajmował ziemię, która do sieroty należała? W podwórku, u studni, śmiechy słychać było; właśnie dziewki po wodę przyszły, a parobcy w koryta ją nalewać mieli; o wiadra się sprzeczano i gżono.
Na przyźbie nikogo widać nie było.
Stał u wrót Mirek i myślał: jechać nie jechać, pytać nie pytać. — Tymczasem koń jakoś sam próg przestąpił i mimowoli znalazł się w podwórku u studni. Śmiechy zaraz umilkły.
W progu chaty pokazała się Rusa i klasnęła w ręce.
Mirek już zsiadał, bo koń do koryta głowę wyciągał.
— A ty, stara, co tu robisz? — zapytał.
— To co i wy, miły panie — odparła baba z uśmiechem — ot, przyszłam na nowosielinach o starych bylinach podumać.
— Któż tu panem teraz? — rzekł Mirek.
Baba usta ścięła.
— Ja to tam dobrze nie wiem — brząknęła — nowy jakiś człek!
— Jest on doma? — wołał, przystępując, gość.