Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/182

Ta strona została skorygowana.

— Musi być, albo rychło powróci — odparła Rusa — a tymczasem gościna jest, drzwi otworem, chleb na stole... Zajdźcie-no odpocząć, a może się go doczekamy!
Mirek, stojąc w progu, rozmyślał: jak tu do Ryżca jeździł, jak się lubili i jak z bólu z nim za barki się porwali, i ile razy widział Lublanę — i....
Stara, niemal gwałtem go pociągnąwszy, wprowadziła do środka.
— Ot, patrzajcie-no — mówiła — kto on jest, to jest, a czarodziej z niego, z tego nowego gospodarza! Jak to on prędko, gładko, chędogo, wszystko tu znowu na swojem miejscu postawił!
Mirek szedł i co krok stawał, dziwując się, bo mu się wydawało, jakby w starej chacie był. Spojrzał na ten kąt, w którym Lublana leżała umarła, a on ją w czoło całował — i żywą mu wstała! Weszli do wielkiej izbicy, z babą.
— Siadaj na ławie — odezwała się Rusa. — A co z waszym dworem kneziowskim się stało? Musiał się gdzieś obłąkać w lesie?
Uśmiechnął się Mirek.
— E! rzekł — dworu już żadnego u mnie niéma, kneziowstwa też; sam jestem jak palec, a jak sokoł wolny. Najechała mnie starszyzna, przymuszać chcąc, abym żonę brał.
Ja jeszcze za Lublaną wytęsknić się nie mogłem, innej brać nie chciałem: wolałem im czapkę