Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

rzucić pod nogi. Jadę sobie, wolny parobek, do mojej chaty!!
Coś jakby zaszeleściało w komorze: myszy czy koty?
Rusa milczała niedowierzająco.
— Oj! oj! nie jużeście wy kneziowstwo z dobrej woli porzucili jak podartą sukmanę? Nie może to chyba być?
— Tak ci jest, jak słonko na niebie — odparł Mirek — Lżej mi teraz, gdym ten kamień z ramion zrzucił, bom ja sobie teraz pan, a nademną wczoraj tysiąc było panów, co kneziem zwali a niewolnikiem robili!
Mówił tak pół-tęskno, pół-wesoło, gdy, podniósłszy ku drzwiom oczy, bo tam mu coś zaszelpotało — krzyknął i wyciągnął ręce.
W progu stała — Lublana. Taką mu się teraz odrodziła, jaką ją widział, gdy wesołe pieśni nuciła, wodząc wszystkie dziewuchy za sobą.
Stała w bieli cała, w wianeczku z ruty zielonym, w pasie czerwonym, z bursztynami na piersi, z kolcami na szyi i ramionach, z białą chustą w ręce, trochę uśmiechnięta dumnie, trochę zza łez patrząc na niego. Stała, nie mówiła nie; srom jej było.
Przyskoczył Mirek do niej, za rękę chwytając.
— E! mojaż ty! moja! Teraz cię nie puszczę ja-