kom żyw, choćby ginąć przyszło! Po woli po niewoli moją musisz być!
Lublana, nic niemówiąc, ręki mu niewyrywając dała się do ławy prowadzić, siadła na niej. On tuż.
— Co się z tobą działo, gołąbko ty moja! Jam za Lublaną całą ziemię strząsł; tyś mi znaku życia nie dała!
— Albo to dziewce przystało samej prosić się komu? — poczęła cicho, głosem, który rosnął powoli. Choćby kneziem był, choćby miłym był, on się pierwszy prosić musi.
Musiałam wprzódy dom mieć swój, dach i chleb — i doma, po obyczaju, czekać, aż miły przyjdzie po mnie.
Czekałabym była aż do starości, bom się odzywać nie mogła, ani nakazać od siebie.
Teraz, gdyś po mnie przyszedł, tom twoja.
Nie mam ani matki, ani ojca, którymbyśmy się pokłonili o błogosławieństwo: pokłońmy się starej, Rusej, która mi matką była, kiedym ja nikogo nie miała.
Wstali, za ręce się pobrawszy, z ławy, podeszli ku Rusej, która, zapłakawszy, coś mruczeć zaczęła nad nimi.
— I mnie to szczęście spotkało, żem ja cudzemu jak swemu dziecku błogosławiła! Niech mi się zda, że moje odżyło, co w ogniu z kolebką spłonęło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/184
Ta strona została skorygowana.