Przez drzwi od sieni wszystka czeladź wyglądała, patrząc na to dziwo, jak młody sam przybył bez swatów, a zrękowiny się stały, nim jeść i pić przyniesiono.
Dziewuchy i parobcy zakrzątnęli się, jak należy, aby stół zastawić, nowego pana przyjmować; kneź nie kneź, on tu dziś królował. Rusa też poszła po komorach gospodarzyć, aby na niczem nie zbywało.
Mirek, o wszystkiem zapomniawszy, jak siadł przy Lublanie na ławie, a za rękę ją ujął, ręki już nie puszczał, oczu od niej nie odrywał.
Co sobie rozpowiadali, on i ona, siedząc tak do wieczora, oni jedni wiedzieli i ściany, co ich słuchały.
Już na ognisku nałożono łuczywa, gdy w podwórku zahuczało, zaszumiało, zatętniło.
Rusa biegła zobaczyć: co tam było, wicher czy ludzie?
A tu gromada konnych u wrót stała, pytając: czy zguby ich, knezia, gdzie nie widziano?
— A no! a no! — odezwała się Rusa od proga. Był ci tu rano, jechał mimo, poświstując, i puścił się przełajem w lasy. Gońcież go żywo! dopędzicie wedle kociego brodu, koło mrówczego uroczyska, na sokołem polu, gdzie srocza dolina!
Patrzali po sobie gońce, bo żaden nie znał miejsc takich w okolicy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/185
Ta strona została skorygowana.