Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

— Nie drwij z nas, stara wiedźmo — odezwał się głos, w którym Czaplę poznała — knezia naszego szukamy, pilno nam.
— A cóżeście go tam tak chuchali i miłowali — zapytała Rusa, — że od miłości waszej aż uciekać musiał?
Czy on wam dojadł, czy wy jemu?
— Ani my jemu, ani on nam — rzekł Czapla. Urok na niego baba rzuciła, co z nim w miejscu usiedzieć nie mógł, i nic mu w smak nie szło.
— Czemużeście baby nie wezwali, aby co jedna rzuciła, odczyniła druga? — śmiała się Rusa.
Czapla się na drwiącą zżymać począł.
— Mów-bo, stara — rozumnie — zakrzyczał. Nie pora w żarty grać, gdy starszyzna pana szuka.
— A no! a no! — zawołała stara — nie przelewki to, gdy z kadłuba głowa zleci, ale nie wiedzieć komu służyć: kadłubowi czy głowie?
— Rusa! — począł drugi — mówcie jak się należy: był on tu czy nie?
— Może był, może nie był — odezwała się Rusa — kneź ci tu jeden jest i kneźna, ale nie wasz, bo tamten baby nie miał.
Usłyszawszy to, Czapla do bramy się dobijać począł, a gdy mu ją otworzono, wjechali na podwórko.
Patrzą: w progu chaty stoi Mirek, Lublanę trzymając za rękę, w boki się wziął, a twarz mu się śmieje jako nigdy. Krzyknęli wszyscy: