Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/21

Ta strona została skorygowana.

czyma w ciało wlepionemi, gdy Czomber się zbliżył, wskazała mu je ręką.
— Ot, pana waszego sprawy! — zawołała. — Patrz! co po nim zostało.
Czomber, posłuszny, oglądał się i na palcach liczył nieboszczyków.
— Było i tobie iść za swoim panem — dodała stara.
— Tamten już poszedł za mnie — rzekł Czomber — ja tam niepotrzebny.
Rusa popatrzyła nań.
— Prawda, zdasz się tu, choć trupy nosić i do pogrzebu posłużyć.
Czomber głową dał znak przyzwolenia i dołożył:
— Wolę niż konie podmiatać — tamten niechaj im służy.
— Jaki tamten? — zapytała Rusa.
Czomber uderzył się ręką w piersi, uśmiechając się smutnie.
— Wiecie, tamten, co my się z nim kłócili zawsze. Nie można było przyjść do ładu z tym bałwanem. Zawsze on mnie naprzekór, ja jemu; ale pojechał na koniu do gródka, — niechaj nie wraca. Ja za nim gonić nie będę. — Rozśmiał się.
Zrozumiała Rusa, iż był niespełna rozumu; popatrzała nań, a razem na płaczące baby wołać poczęła: