Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/32

Ta strona została skorygowana.

Zwolna wracała do żywota dziewczyna, patrzała w koło, jakby we śnie śmierci zapomniała własnej chaty, ludzkich twarzy, tego, co przeżyła i kim była. Oczyma dziwnemi, szklanemi, oglądała się dokoła, zdała się wsłuchiwać w milczenie, dziwić samej sobie. Oczy jej błądziły po izbie, po twarzach, padały na Mirka i na Rusę, na ogień, na ściany. Czoło zwolna ręką białą tarła, westchnienie się z piersi dobyło. Nie odezwała się do stojących i nie spytała ich o nic, w sobie szukała czegoś, spuściwszy głowę zadumana, jakby żałowała, że ją ze snu spokojnego wyrwano.
— Hej! — poczęła powoli, głosem słabym sama do siebie — spałam długo, a sny miałam straszne; jeszcze dreszcze chodzą po mnie. Sen był, zmora, śnił się Leszek okrutny i bój, ojca widziałam jak padał zakrwawiony. Sen to był — a! sen brzydki. Jeszcze strach mi o nim wspomnieć. Sen to był! wszystko spokojne u nas! ojciec śpi. Któż mnie tu położył? Kto mnie odział?
Potoczyła oczyma.
— Bodaj snu tego zapomnieć! Po strasznym przyszedł drugi jasny, i z tego mnie zbudzili. Duchy mnie porwały z sobą i niosły, niosły w powietrze na wysoką górę szklaną, do jabłoni, co złote rodzi owoce, do zdroju, z którego płynie woda żywiąca. Lecieliśma, lecieli, a śpiewali razem; pachniał mi wianek u skroni.