Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/33

Ta strona została skorygowana.

To mówiąc, ręką ściągnęła ku głowie i zdjęła nędzny wianuszek uwiędły, który jej Rusa uplotła, popatrzała nań, przyłożyła do ust bliżej i rzuciła na kolana.
— Inny wianuszek miałam, i pachniał inaczej — nie zapomnę ja tej woni, ani słońca, co świeciło nad nami złote, jasne, śmiejące się na niebieskim stropie. E! lecieliśma, lecieli! a za nami stado gołębi białych, nad nami sokoły białe. Pocóż mnie zbudzili? pieśń przerwali, lot przerwali i do chaty zagnali znowu.
Spojrzała na Mirka i na Rusę.
— Co wy tam tak stoicie? rano już? świta? Czy dziś pójdą na Leszka woje?
Pytała tak, a nikt jej nie chciał odpowiadać — Rusa mruczała coś, Mirek był przelękły, bo w niej widział upiora. Dziewki i baby pochowały się po kątach.
Lublana ruszyła się, chciała wstać i opadła na łoże znowu, i dźwignęła się jeszcze, aż na nogi stanęła, które pod nią drżały. Krokiem upiora, powoli zaczęła iść przez izbę, doszła do drzwi wiodących na izbicę, w której leżało Ryżcowe ciało, spojrzała — i krzyknęła. Rękami zakryła oczy. Nagle skoczyła przez próg ku zwłokom, u nóg stanęła, uklękła, załamała ręce, twarzą się rzuciła na ziemię i jęczeć zaczęła boleśnie.
— A! nie sen to był, nie sen, ale jawa — wołała,