Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/35

Ta strona została skorygowana.

nocy poszła wilkom na pastwę, a przybywający spędzili stado kruków ogromne z pobojowiska.
Zjeżdżało coraz więcej, i krzyki a płacze rozlegać się zaczęły. Co który poznał trupa, padał przed nim i zawodził. Wszystkiemi lasu ścieżynami i drogami zbiegali się teraz, jakby dopiero doszła ich wieść straszna.
Ich-to jęki dochodziły do chaty, w której im płaczem wtórowała Lublana.
Zerwała się wkońcu od nóg ojcowskich i z chaty wybiegła w podwórze, ledwie okiem zdala rzuciwszy na Mirka. Stanęła, patrząc na podwórko zasłane trupami i zburzone, przypominając to, co snem swym strasznym nazywała.
Na ziemi leżał toporek krwawy, zapomniany, u nóg jej właśnie. Schyliła się, chwytając go i podsłuchując wrzawę dochodzącą z pobojowiska. Zachwiawszy się na nogach, z podniesionym do góry toporkiem, poczęła biedz żywo za wrota, wprost tam, gdzie pobitych opłakiwano.
Tu stanęła w pośrodku zdumionego tłumu.
— Płakać nie czas! jeszcze nie pora! — zawołała gorąco. Wstałam ja umarła, aby pomścić zabitych. Rąbcie stosy, palcie ciała, a do boku miecze i to pory, a na plecy łuki, na gród, na gród Leszkowy!
Na stos i jego! na stos! Ja potem wrócę zkąd przyszłam.... ale wprzód krwi się napiję.
Hej! krwi! bo mi usta pali.