Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/41

Ta strona została skorygowana.

Odetchnął swobodniej, znalazłszy się w przedsieniu, i byłby na ławie siadł kręcić palcami, gdyby go ciekawość jakaś nie wzięła, po wszystkich przygodach, jakich doświadczył, rozpatrzeć się na grodzie. Ryj leżał jeszcze chory: czuł się w obowiązku rzucić okiem na okopy.
Wieczór był; słońce w obłoki zapadało krwawe, płomieniste, jakby krew, porozbryzgiwana, plamiła chmury; pełno jej było na niebiosach, a łuna blaskiem czerwonym oblewała ziemię, która też zdawała się krwią czyjąś obmyta.
Górą w powietrzu jakieś ptactwo nieznane, dzikie zwijało się stadami niespokojne, to zniżając po nad doliny i lasy, to podnosząc aż ku krwawym obłokom. Krzyk słychać było swarliwy jakiś, schrypły, podobny do zgrzytania i śmiechu. Potem następowała cisza straszna, jakby wszystko wymarło i znowu kłótnia w powietrzu.
Berzda nie lubił takich widoków dziwnych i byłby zawrócił do dworca, ale go coś na wały ciągnęło. Na okopach widać było stojących ludzi, a inni z szop i podwórców, ze wszystkich stron biegli na nie, czy obłokom się przypatrywać, czy słuchać ptaków krzyku.
Berzda też śpieszyć zaczął, a wdrapawszy się na wał, gdy na otaczającą dolinę i pola spojrzał — odrętwiał.
Jak okiem zajrzeć, widać było jedną ruchomą