czerń jakąś zalewającą okolicę. Szły te zastępy, milcząc, powoli, jak duchy, jak potop wód, które nieubłagane płyną, a nic ich wstrzymać nie może.
Mrówie to mniej-by strasznem było, gdyby głos miało — ale go słychać nie było: posuwało się coraz bliżej, bliżej, i dokoła gródek opasywało żywym obręczem.
Włos powstał Berzdzie na głowie. Tyle ludu nigdy nie widział w życiu, a był-li to lud żywy czy wojsko duchów? wszyscy zmarli, co leżeli kośćmi w mogiłach, a wstali żywymi?
Na przedzie dostrzedł z przestrachem niewiastę jakby tężsamą, którą widział leżącą umarłą — a obok niej starca, którego siwa głowa ponad tłumy podnosiła się wysoko.
Wszystko to pełzło niby jakaś potwora olbrzymia, czarna, ku gródkowi.
Leszek spał, głowę złożywszy na rękach; na niebie jeszcze paliła się krew. Zamkowa gawiedź stała skamieniała.
Berzda uczuł, jak od ziemi, na której stał, prądem od nóg ku głowie trysnęło nań zimno, — lodowaty strzał, który aż do skroni poszedłszy, opasał ją mrozem.
Zawrócił się, chciał iść nazad, zachwiał się, zatoczył i odwróciwszy dopiero oczy od strasznego widoku, pierzchnął, ciągnąc ku dworcowi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/42
Ta strona została skorygowana.