W oczach jego siwy starzec, który z Lublaną razem prowadził owo wojsko, we mgłę srebrną rozwiał się i zniknął. Dziewczę natomiast zdawało się olbrzymieć, i kneź, wpatrując się, poznał w niej upiora córki Ryżcowej.
Lecz w chwili niebezpieczeństwa ociężały i ospały kneź zawsze odzyskiwał wolę i siły. I teraz wracały mu one.
Mrowie to pod gródkiem stojące, wyzywające, otrzeźwiło go i uczyniło wodzem.
— Na wały! na okopy! do wrót! — począł wołać popędliwie — na pierwszych, co się przystąpić ważą, puszczać kłody! puszczać strzały — kto żyw! do obrony.
— Służbę posłał po kołpak swój i skórzany pancerz.
Ruszyła się na gródku przestraszona gawiedź, bo Leszkowy głos był jak grom straszny. On sam nie zszedł z wałów — patrzał. Słońce zwolna wśród krwawych obłoków, jak kula rozpalona czerwone, skryło się za lasy; mrok wieczorny poczynał spadać na ziemię.
Tłum pod gródkiem stał chwilę i na dany znak począł się kłaść obozem. Widać było zsiadających z koni, porozdzielane pułki, zbrojne na czele straże, powoli rozniecane ogniska, — i gwar głuchy jak szmer wiatru poleciał po dolinie.
Gdzie spojrzał Leszek, na prawo, w lewo, przed
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/44
Ta strona została skorygowana.