Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/45

Ta strona została skorygowana.

siebie, za siebie, pełno było. Schronienie jego warowne stało tak opasane, iż się z niego mysz wymknąć nie mogła. Ginąć było potrzeba, albo z garścią, jaką miał, rozproszyć te tłumy zbite, stokroć liczniejsze niż jego załoga.
Leszek czuł się odmłodzonym; opuściła go gnuśności reszta; począł zbierać, wyznaczać ludzi i rozstawiać straże. Lekkim krokiem obchodził do koła zamek, a wojsko jego, które w początku stało przybite i zrozpaczone, nabrało otuchy. Wrota główne kneź kazał przy sobie zawalić głazami i zabić kołami. Na wieżę wysłał stróżów, aby na czatach stali i obwoływali wartę. Ludziom na wałach, nie na zamku, leżeć i spać kazano. Wszystko miał na pamięci Leszek, i poszedł swe śpichrze opatrzeć. Żyta były w zasiekach nasypy ogromne; bydła po szopach dostatek.
— Niech leżą i oblegają — rzekł w duchu — nie wytrzymają długo, a gdy się rozpierzchać zaczną, wypadnę i pobiję ich!
Spojrzał raz jeszcze w dolinę, która zaczynała, jak gwiazdami na niebie, błyskać porozkładanemi ogniskami; głowa mu opadła na piersi — stanął, i sparłszy się o słup dworcowy, myślał;
— Pobiją oni mnie? wedrą się na gród? nie chcę ginąć z ręki niewolników, zginę jak Leszkowi przystało!