Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/47

Ta strona została skorygowana.

Noc przeszła na czuwaniu w obozie i na grodzie. Leszek za stołem siedział, ale nalewać sobie nie kazał. Zrywał się czasem i nasłuchiwał: zdala tylko głuchy szmer słychać było i powietrze, dymem ognisk tysiąca przejęte, spaleniznę aż po izbach niosło. Czaty odzywały się na wałach i straż na stołbie kamiennym. Z północy psy łowieckie wyszły z komórek swych, posiadały na wałach i wyć zaczęły, szyję wyciągając do góry. Rozpędzali je łowcy pańscy, ale powracały z drugiej strony i znowu zawodziły pieśń żałobną.
Zaczęło dnieć, ale ciężki obłok nieporuszony zawisł na niebie całem, a nie widać na nim było ani zmarszczki, ani fałdu; płowy, jednostajny rozlegał się od jednego do drugiego krańca.
Ponad obozem ciągnęły dymy gęste gasnących ognisk, wahając się jak fale spokojnego morza.
Nim jeszcze rozbudziły się oblegające tłumy, Leszek był na wałach i ludzi swoich obchodził.
Naprzeciwko wrót postrzegł szałas wysoki,