Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/48

Ta strona została skorygowana.

sklecony z zielonych gałęzi, na pagórku stojący. Ponad nim zdala widać było godło jakieś, jak wianek ruciany dziewiczy. Straże chodziły dokoła.
Tymczasem na gródku końmi i ludźmi ściągano kamienie i bierwiono na okopy, i gotowano je, aby na głowy napastników, na znak dany, runęły.
Wielki stos w pośrodku podwórca był gotowy; widzieli go pewnie oblegający, bo sięgał wysoko. Wschody z balów wiodły do jego szczytu, na którym stało siedzenie kneziowskie, szkarłatnem suknem okryte. Leszek obszedł dokoła i to dzieło swoje, a nie rzekł nic.
Wtem do wrót bić zaczęto.
Z wyżek widać było posła, który z obozu został wyprawiony; ludzie od szałasów powychodzili z nich i patrzali, co się z nim stanie.
Jakby na pośmiewisko, wybrano ze słowem do Leszka tego Czombra, który stajnie jego podmiatał; lecz, wielkie to otrzymawszy dostojeństwo, parobek wyglądał na pierwszego żupana.
Przystroił się pysznie, ręką pod bok ujął i spoglądał pogardliwie ku temu gniazdu, z którego niedawno się dobył w podartej sukmanie.
Naprzeciw niemu wyprawiono Berzdę, ale sam Leszek stał za nim, aby mu szeptać, co miał odpowiadać. Spodziewano się pewnie innego posłańca i gdy stary zausznik poznał w przeodzianym bie-