Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

gających wałem z ciał krwawych opasał grodzisko, a po nim, wprzód, nim pobici zastygli, szli inni, tak stąpając po zabitych, jakoby po ziemi martwej i zimnej.
Rękami już sięgali wierzchów tynu, gdy Leszkowi piasek, kamyki, bełty i strzały gradem puścili im w oczy. Gdzieniegdzie koła zębate utkwiły w ich głowach, a z za parkanu kto dosiągł mieczem, siekł napastników, którzy, choć się jęli mocno dylów i desek, zachwieli się i wznak padać a toczyć się zaczęli. Lecz inni już szli za nimi, zastępem gęstym, ściśniętym, tak, że trupy padać nie mogły, i stały im za tarcze, bo pchane naprzód, sunęły się na nieprzyjaciela, który przez nie do żywych dosiądz nie mógł.
Widać było pobitych, niesionych i partych ku górze, jak na tyn się podźwignęli i zawiśli na nim. Przestrach ogarnął oblężonych, gdy ujrzeli poruszające się trupy zakrwawione, którym nic uczynić nie mogli — i powoli pierzchać i odsuwać się zaczęli.
Zza szeregu martwych żywi puszczali bełty gęste i pociski.
Tyny, na których ciężyło ogromne brzemię, łamać się i pochylać, padać i szczerbić zaczęły.
Żywymi ludźmi zastąpić ich nie było można. Mało ich było, a ci, przerażeni nawałą, ku kneziowi się cofali i przy nim już tylko walczyć chcieli.
Leszek w lewo i prawo okiem rzucił. Dokoła