Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/52

Ta strona została skorygowana.

widok był jeden: wszędzie ćma oblegających wdzierała się z trupami jak z tarczami na wały; garść jego obrońców czoła jej stawić nie mogła.
Soroka podniósł głowę, dobył strzałę z kołczana, na łuk położył, naciągnął go z sił całych i puścił w stronę, gdzie stała dziewczyna z toporem. Warknęła strzała, świsnęła w powietrzu, ale nim dobiegła do mety, ptak szeroko skrzydły w dziób ą pochwycił i uniósł z sobą w obłoki.
— Berzda, zawołał kneź, miodu mi daj kubek mój złoty! wychylę ostatni!...
Podczaszy z dzbanem zawsze stojący na rozkazy, przyniósł kubek kneziowi, który go ujął i duszkiem wychylił do dna, ścisnął w dłoni jak sieć i jak łupinę rzucił daleko.
Owinął się płaszczem i, niepatrząc ani na wały ni na bój, ku stosowi szedł umyślnie wolnym krokiem.
— Dokoła niech lud stanie przy stosie i broni go od tej czerni! rzekł do Berzdy, stąpając naprzód pierwszy.
Kto mnie miłował, niech idzie za mną! — dodał, nieoglądając się na tłum stojący. Przeczuwał, że nie pójdzie nikt.
Kneź kroczył, nieśpiesząc i niepatrząc w dół; co uszedł kroków kilka, stał sobie i spoczywał, aż, dosiągłszy najwyższego wschodu, na siedzenie