znak w drogę. Rozstąpiły się szeregi przed nią, a nie śmiał gonić, ani zawracać nikt.
Z pochyloną głową jechała powoli, puściwszy cugle. O kroków kilka za nią Mirek w ślad dążył.
Słysząc tentent, zwróciła głowę ku niemu, popatrzała nań długo. Stanął.
— Wróć ty do swoich, do żywych — odezwała się smutnym głosem — ja umarłam, ty wiesz, ino mi kazano wrócić na to, abym śmierć ojca pomściła. Cóż mam więcej czynić na świecie?
Żywą nie jestem, wstałam upiorem, napiłam się krwi, napiłam dymu — mam dosyć. Na zgliszcze nasze pojadę, aby mnie tam spalono i popioły a kości z ojcowskiemi zmieszano.
Skinęła mu głową z uśmiechem, który Mirka pociągnął. Zapomniał, że upiora miał przed sobą i konia popędził ku niej.
— Dopókiś ty na świecie — odezwał się — żywa czy umarła, ja nie opuszczę cię! Nie pędźcie mnie od siebie precz.
— Śmierć-bo zaraźliwa — poczęła pocichu Lublana — kto z trupem przestaje, umierać musi!
A! ja to wiem! wszyscy to wiedzą, że Upior krwi chciwy, a gdy nań przyjdzie pragnienia godzina, choć z rodzonego brata się jej napije. Swojej nie ma, żeby się włóczył po świecie cudzą żywić się musi!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/55
Ta strona została skorygowana.