Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/59

Ta strona została skorygowana.

wytaczali beczki, wypróżniali komory, wynosili chleby i w podwórcach sobie ucztę gotowali.
Choć zwycięzko, nie było wesoło: jak stypa gotowała się ta biesiada. W szczątkach stosu dopalonego Leszkowe córki i sługi grzebały, szukając kości. Stały już gotowe naczynia i misy, do których je zsypać miały. Ze łzami i pieśniami szukały resztek zaledwie ostygłego ciała.
Ledwie ku nim kto teraz obrócił głowę, bo jedni łupem, a drudzy wiecem i wyborem zajęci byli.
Niektórzy sporzyli już o to, jakiego chcą mieć knezia nad sobą. Młodego jedni chcieli, drudzy woleli starego, jedni bogatego, inni ubogiego; nie godzono się na nic. Przy beczkach na gadaniu zeszedł czas do wieczora, gdy zpod lasów naprawo i lewo, dwie gromadki jezdnych się pokazały, wprost na gródek dążące.
Ludzie poznali w nich młodego Przemka i Leszka zabitego brata, obu sąsiednie trzymających ziemie i tegoż rodu co Sroka.
Starszyzna popatrzała na się i, zafrasowana trochę, milczała.
Leszek i Przemko, obaj z małą jechali siłą, ale w odzieży jasnej i krasnej, z czeladzią przybraną bogato — jako prawi kneziowie starego rodu.
Nim do gródka dojechali, choć z różnych stron dążyli doń, zobaczyli naprzód siebie i poznali się. A byli, choć krwią blizcy, chciwością panowania