nieprzyjaźni sobie. Jeden i drugi zwalniać począł kroku, nie radzi będąc zetknąć się z sobą. Z lasu wybiegli żywo, bo się może wyprzedzić spodziewali, potem jechali stępią, aż nieopodal od gródka, stanęli obaj. Patrzali się, mierząc siebie oczyma.
— Przemku — odezwał się Leszek — tyś młody, coś się to tak zerwał na cudzą puściznę? Pilno ci.
— Pewnie — zawołał drugi, dlatego, żem młody właśnie i że siłę w sobie czuję, bym panował.
— Ta ziemia ci nie przypada, jam bliższy — rzekł Leszek.
— Komu ona przypadnie jeszcze, niewiadomo — rozśmiał się Przemko — ja jej chcę i trudu nie pożałuję.
— Ja też! — pośpieszył Leszek.
— Pójdziemy na siebie i rozprawimy się kto silniejszy.
— Pójdziemy.
Stali, mierząc się oczyma.
— Zechcą-li oni nas obu? — zapytał Leszek.
— Ja pytać nie myślę — odparł Przemko.
— Jednego się pozbyli — kto wie co drugiego czeka? — mruknął Leszek. We dwu bylibyśmy silniejsi.
— A no, w dwu rozdzielić się potrzeba mówił Przemko.
— Dzielić się jest czem — dodał Leszek — czemuby nie?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/60
Ta strona została skorygowana.