Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/61

Ta strona została skorygowana.

— Komuż się gródek dostanie?
— Temu, co ziemia, na której stoi.
Spierali się już tak o skórę niedźwiedzia, gdy ten jeszcze był w lesie. Poszeptawszy z sobą, jechali razem jak bracia, prosto na gród.
— Na łowach go ubiję, myślał Leszek.
— Na uczcie go upoję i ludziom mu oczy wydrzeć każę — mówił w duchu Przemko, lecz się sobie uśmiechali.
Na gródku cicho się zrobiło, gdy nań wjechali; starszyzna stała kołem, ale radzić przestała. Zbliżyli się do niej, uśmiechając się wszystkim, których nie znali i znali. Leszek odezwał się, patrząc na niedogorzały stos, iż sprawiedliwie się stało, że starego o śmierć przyprawili, gdyż zły był i okrutny.
Przemko dodał, iż także mu był nieprzyjacielem.
— My ci-to najbliżsi wam po nim — rzekł Leszek — a co myślicie? Nie komu, tylko z nas jednemu, panować się należy.
— O tem — odezwał się Zabój — starszyzna na wiecu rozstrzygnie.
— Wybierzecie jednego z nas, albo na dwu rozdzielicie ziemie — mówił Leszek — rychło pokój mieć będziecie, a nie, gdy we dwu zajedziemy orężnie, spustoszymy wam wasz kraj. — Przemko silny jest; jam też nie słabszy od niego.
Z gromady ktoś rzekł: — Toćby przystało, gdy tu