Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/66

Ta strona została skorygowana.

Napróżno się opierał Mirek: pociągnął go Czapla z sobą.
W dworcu osobnym, około którego ciekawych ludzi się dużo zwijało, w izbie przyciemnionej, na posłaniu skórami wyłożonem, około którego sieroty ocalone swe odzieże i stroje na kupy pozrzucały, siedziało ich pięć na ziemi. Najstarsza, dorosła, ku drzwiom oczyma rzucała, a choć ojca opłakiwała, nie zapomniała włosów w wianuszek przybrać, i do gzła przyczepić krasnej bramy. Smukła, z jasnemi oczyma, słusznego wzrostu, miała twarzyczkę, której się śmiać chciało, choć płakać musiała. Druga, młodsza, zasępiona patrzała w ziemię i gniewnie czasem spozierała ku drzwiom, z pogardą i nienawiścią, na tych, co się im przypatrywali. Trzecia po łzach usnęła, oparłszy o ścianę głowę, łkała przez sen i rzucała się. Pierś jej podnosiła się, jakby ją dusiła zmora, a choć około izby dość było szumu, nie słyszała nic.
Dwie ostatnie, małe jeszcze, przytulone do siebie, dziko ku ludziom patrzały, jedna z nich przecie już się bawiła paskiem krasnym, i niemyśląc, wiązała go drobnemi rączkami. Gdyby nie najstarsza Donia, w której oczach trzpiotało się coś płochego, dziewczęta litość-by obudzały. Co się stać z niemi miało?
Ani Leszek, ani Przemko nie spytali o nie. We drzwiach otwartych przypatrywali się sierotom