Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/67

Ta strona została skorygowana.

obcy ludzie, z tą ciekawością obojętną, próżniaczą, która drażni i boli. Donia tylko, najstarsza, czasem okiem zepsutego przedwcześnie wyrostka ciekawość tę płaciła równą.
Starsi naradzali się pocichu: co z dziećmi temi stać się miało, gdy Dębor, rozpatrzywszy się trochę i namyśliwszy, rozepchnął tłum i wszedł do izby, zmierzając ku najstarszej. Oglądał jak na targowicy na uzdzie przyprowadzonego konia, a dziewczę, zamiast się obrazić tem, twarz stroiło prawie zalotną. Raz i drugi Dębor ruszył się ku niej, jakby ją miał ująć za rękę, od czego nie myślała bronić się starsza. Przystąpił wreszcie i na ramieniu jej położył dłoń. Donia spojrzała na niego.
— Pójdziesz ze mną! — rzekł sucho.
Prawie niezawahawszy się, Donia wstała, posłuszna. Druga, co siedziała przy niej, za nią i za siebie, krzyknęła z dumą i pogardą. Niektórzy śmiać się zaczęli.
Za przykładem Dębora, poszedł zaraz drugi z ziemian i, do krzyczącej zbliżywszy się, siłą ją na środek izby, opierającą się, wyciągnął. Obudziła się śpiąca, przerażona, i rzuciła ku młodszym, które też popadały ze strachu na posłanie.
Trzy starsze przywłaszczyli sobie, niezważając na dwu z nich płacz i opór, synowie żupanów, dwie tylko małe zostały, chcąc biedz za siostrami,