Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/68

Ta strona została skorygowana.

które już uprowadzano, ale te, nielitościwi ludzie napowrót do izby popchnęli. Niebożątka chwyciły się, niemając nikogo, prócz samych siebie; główki przytuliły, rękami się objęły, zakryły oczy i przypadły tak do pościołki nieme, jak ptactwo, które kobuz górą lecący nastraszy.
Jeszcze w progu miotały się dwie młodsze kneziówny (bo Donia z Dęborem szła milcząca i dobrowolna), gdy przez ścisk, tą wrzawą wywołany, przebiła się stara, w nędznej odzieży baba, i drżącemi krokami pośpieszała do pozostałych dzieci. Głos jej posłyszawszy, przestały płakać; poszeptała im coś i wskazując palcami na groźny tłum, na tych, co siostry ich gwałtem pobrali, namówiła je z sobą.
Była to stara, uboga stróżka zamkowa, która czasami widywała pańskie dzieci, gdy drwa i wodę nosiła i zamiatała u progu. Śmiano się z niej, i nieraz na nią swawolnice ogryzkami rzucały, oblewały ją pomyjami; dziś była to jedyna ich istota, co się ulitowała nad niemi.
Ziemianie, którzy sobie przywłaszczyli trzy starsze siostry, mieli może na myśli, że z niemi jakiegoś prawa nabędą do spadku. Omylili się jednak na tem, bo ze śmiechem przywitał ich tłum, gdy się pokazali, wracając ze dworca z tą zdobyczą.
Tylko Dęborowa Donia tak szła śmiało, z podniesioną główką i wejrzeniem zuchwałem a nieu-