Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/73

Ta strona została skorygowana.

ci Rusa ziela, abyś spokojnie usnęła i nie wracała upiorem. Oczy moje już cię nie zobaczą!
Coś zatętniało zdala i Wiła, przerażona, wskazała jej drożynę leśną, a koń, jakby poczuł też niebezpieczeństwo, zboczył na nią i Wiłę z oczu straciła.
Jechała Lublana jak istny upiór, co nie wie, dokąd go losy niosą. Wiedziała tylko jedno, że do tej chaty, do której chciała pójść umierać spokojnie, nie wolno jej było, aby się nad nią nie pastwili dzicy ludzie.
Przed oczyma jej stanęło podwórko, studnia, ogródek ruciany, izdebka z krosnami i dawne dni, co tak cicho płynęły, i dawne marzenia, co się tak skończyły krwawo. Łzy dobywały się zpod powiek.
Zawahała się. — Skierować-li siwego tam, jeszcze raz owo podwórko zobaczyć, pokłonić się świętym progom, ognisku i choćby z rąk stryja umrzeć? Poczuła zimny kół osikowy, przebijający serce, i wzdrygnęła się z trwogi. Jechała dalej w las drogą.
Tu wszystkie ścieżki jej były znane, uroczyska i drzewa. Tam paliły się sobótki; gdzieindziej kołem siadały....
Na pamięć przyszły wesołe towarzyszki, Mucha i inne dziewuchy, z któremi po polach w pogoń