Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/77

Ta strona została skorygowana.

zaglądało, trzeci odstraszał suchemi gałęźmi, leżącemi na ziemi.
Położę się wieczorem, gdy zajdzie słonko, może ostatnie — mówiła. A słonko nie zachodziło i tego dnia leniwo po niebie się wlokło. Koń zwalniał kroku, stawał, rżał i skubał trawę.
Stanął wreszcie na brzegu potoku, napił się z niego i zawrócił przez gąszcze. Mrok nadchodził powoli, potem noc; Lublana nie patrzała już przed siebie, aż zatrzymał się siwy, odwrócił głowę ku niej i zarżał. Dalej jechać już nie można było. Spuściła się z konia dziewczyna i przed sobą pień widząc, legła pod nim. Sen ją morzył, myślała, że ostatni. Dokoła cisza była głucha.
Gdy oczy otworzyła, brzask dnia przeciskał się przez gęsto dokoła splecione gałęzie, ptacy śpiewali, u nóg jej łania stała z koźląt dwojgiem i wąchała rąbek jej sukni. Poznała w niej wychowankę Rusy, obejrzała się wkoło i ze zdumieniem obaczyła znajomy pień wielkiego dębu, w którym Rusa mieszkała, przy którym i ona się kryła.
Tu więc losy jej kazały umierać — czy żyć i męczyć się? Łania zdawała się napraszać z mlekiem. Niewiedząc jak, Lublana wstała szukać garnuszka schowanego pod kłodą i, udoiwszy mleka, napiła go się — pogłaskała litościwe stworzenie, które zbiegło do lasu.
Siwego przy niej nie było, ani rżenia jego nie