Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/81

Ta strona została skorygowana.

tak gromady na gródek Leszkowy! czyżby głos mój miał tę siłę, a w duszy mojej czyby mieszkał taki smutek i boleść taka? Wszak mi już nic nie miłe na świecie, a śmierć widzę wszędzie, kwiaty powiędłe, liście poschnięte, drzewa połamane i groby a groby.... Żywi mi chodzą trupami, dzieci mi jęczą starcami, wesele płacze pogrzebem; gdybym żywą była czyżby mi się choć słonko nie śmiało! Patrzę na nie i krwawem je widzę, jak wyłupioną źrenicę.
Milczeć jej kazała Rusa.
Znowu się tak tu poczęło, jak bywało: stara uchodziła ztąd do źródliska, na nagrody i osady, stęskniwszy się za ludźmi, z nałogu włóczęgi; Lublana siedziała sama i w głowie się jej snuły myśli zdziczałe, straszne, ze światem niemające związku. Mówiła do siebie sama, do siwego, który, pasąc się nieopodal, codzień do niej przychodził, do łani, do kruka, nawet do drzew stojących wokoło. Czasem się jej zdawało, że nieme stworzenia coś jej odpowiadały. Każdej nocy śmierci się spodziewała: nie przychodziła.
Mirek tymczasem, odpędzony na gródek, wróciwszy, niedługo na nim wytrwał; gdy gońce posłano na wiec wołać, pojechał w lasy, do siebie, myśląc, że choć może co o Lublanie posłyszy. Łajał go Czapla, ale i on sam gniewał się na siebie za to, że się głupio rozmiłował, i to w umarłej, gdy