świeżych kamienie pokładziono i obiaty. Droga ku niemu szła tuż obok wrót zagrody. Nowy gospodarz już był płoty i ostrokoły połamane nanowo popostawiał, i mało śladów zniszczenia zostało.
Oparty o wrota, w koszuli jednej, właśnie Czerniak patrzał się na gościniec, gdy Mirek nadjechał. Człek był wcale do Ryżca niepodobny, jakby braćmi, z jednego ojca i matki nie byli, słuszniejszy od nieboszczyka, chudy, blady a łba czarnego, na którym gęste włosy, jak kopa siana ogromna, wznosiły się w nieładzie. Patrzał zpodełba i usta miał skrzywione jakąś chorobą, które mu się nawet, gdy wesół był, nie rozprostowywały. Zwali go też ludzie Czerniakiem-Krzywogębą, a źli i Krutomordą.
Zamożny kmieć z wielkim dworem tu się sprowadził, i bab a dzieci siła widać było na podwórku.
Mirka zobaczywszy, którego zdala widywał i znał go sąsiadem zagrody o granicę, huknął nań Krzywogęba.
Stanął podróżny, niemając doń zajeżdżać ochoty, bo mu się wszystko przypominało, co tu przebył i przeżył.
— Cóż to wrota mijacie? — zakrzyczał Czerniak.
— Bom się ja tu gospodarza nie spodział — odparł, zatrzymując się Mirek. — Ryżca i córki jego nie stało, myślałem, że chata stoi pustą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/84
Ta strona została skorygowana.