Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/86

Ta strona została skorygowana.

Nie pilno mu było, nawrócił na chatę leśną i zdrój święty, dokąd nocą przybył i legł znużony, opędzić się niemogąc obrazowi Lublany, a myśląc ciągle, co się z biedną stało.
Nazajutrz, choć ladzie na łowy namawiali, nie chciał na nie Mirek; z próżnowania poszedł do zdroju, kędy zawsze z ludźmi różnymi się spotkać było można i popatrzeć na nich; więc nie tak się tęskniło jak w pustej chacie.
Leżał u źródła, pół-drzemiąc, gdy, oczy otworzywszy, zobaczył przed sobą stojącą Rusę, która znowu tu dla kogoś dzbanuszek napełniała wodą.
— Coście to nie na gródku! — spytała — rychło wróciliście do domu.
— Na wiec jeszcze czas, — rzekł Mirek, — a na gródku leżeć z innymi, co się tam smutkiem cudzym weselą, jam nie rad.
— A cóż wy, wolicie się chyba cudzem weselem smucić? — podchwyciła Rusa — to jak komu w kolebce nawito, jeden śmieje się z wszystkiego, drugi płacze. Wy młodzi jesteście a chodzicie markotni, jakby już było po wieczerzy.
— Bo weselić się nie mam czego, — odparł chłopiec, rad trochę zrzucić z serca co mu ciężyło. — Nie wiodło mi się nigdy; zarana zostałem sierotą, a do kogo serce lgnęło, tego mi zawsze wilki zjadły.
— Ja-ć to wiem — odezwała się Rusa — do kogo