Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/88

Ta strona została skorygowana.

— Pociecha to mała — rzekł Mirek — kiedy jej na świecie niéma.
— Na świecie ona może być — dodała Rusa — a co wam po niej, co jej z was, kiedy śmierć stoi między wami wpośrodku?
Mirek oczy spuścił na trawę.
— Jużbym się ja jej nawet nie lękał, gdybym choć upiorem ją widział.
Słuchając, stara pokręciła głową dziwnie.
— Takiego kochania jak wasze — rzekła — dawno na świecie nie bywało; tak to tylko matki dzieci umiłować umieją. Daj wam choć inne szczęście za to, kiedy serce macie.
Skłoniła mu się, zwróciła jeszcze ku niemu — i poszła.
Do dębu wróciwszy, zastała Lublanę przy ogniu gotującą wieczerzę. Upiorzyca potrzebowała tak coś zawsze robić; nieciła ogień po całych dniach, i w gorejący patrzała, zbierała zioła i kwiaty, plotąc i rwąc splecione wianuszki, karmiła trawą siwego i gadała doń, a gdy się wszystkiego przebrało — płakała.
Rusa weselszą przyszła niż zwykle; popatrzała na dziewczynę, jakby ją wątpliwość brała: czy upiorem być mogła.
— Byłam u zdroju — rzekła — co na Mirkowej ziemi płynie. Lublana spojrzała, brwi marszcząc, jakby ją to imię zabolało.