Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/92

Ta strona została skorygowana.

mi się kładli, nad namioty i szałasy wtykając żerdzie ze znakami różnemi, aby poznać było można, kędy kto stał.
Leszek i Przemko przybyli też z wozami pełnemi, beczki kazali poustawiać na drążkach, cebry pod nie, kubki na nie i — pij kto chce!
Samego plemienia Leszkowego liczono do stu głów, z których każda do czapki kneziowskiej się zrodziła. Ci mało z sobą gadali, bokiem chodząc, a rozpowiadając o sobie wzajem takie straszne dzieje, iż jednej poczciwej nitki na żadnym nie zostało.
Z pomiędzy żupanów i władyków wielu też było, co roili sobie, że, choć krwi Leszków w nich nie było, ta, co płynęła w ich żyłach, nie gorszą od tamtej być musiała.
Starzy przypominali dawne dzieje, gdy i ubogich kmieci wybierano, a pod łachmanami serce się znajdowało. Inni też ubogimi się czynili umyślnie, aby na nich wybór padł, i pokorą smarowali po wierzchu.
Kto-by był po obozie chodził i słuchał, a potem pozbierane ważyć chciał, nie wiedziałby pewnie co o tem trzymać, chyba, że przeciw kneziom przyszłym już zawczasu gadano siłą, a za nikim nikt nie gardłował lepiej niźli za sobą.
Kogo nie wybrać — widzieli wszyscy, a kogo wybierać, nikt nie wiedział!