Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/93

Ta strona została skorygowana.

Bohobór z Zabojem, zszedłszy się na wałach, powiedzieli sobie pocichu, że z owego wiecu nie będzie nic, krom zamętu strasznego!
— Byle do oszczepów nie przyszło! — zamknął Bohobór. Krwi zanadto nie mamy, abyśmy ją z siebie toczyć mieli, dosyć wylewając tej, którą nieprzyjaciel wypija.
Bohoborowi przypadło pierwsze słowo w kole, gdy starszyzna zasiadła, a młódź za nią stanęła w odwodzie, aby się uczyć, jak radzić trzeba było, jaki odwieczny zwyczaj w narodzie był — i uświęcone słowo.
Kneziowie też stali na wyżynie, piękną gromadą jak na okaz, niemając prawa mieszać się do wiecu, z którego tylko owoce zbierać mogli.
Dzień pogodny przyświecał uroczystemu zborowi.
Wylano naprzód objatę duchom dobrym i złym (aby nie plątały narad niezgodą). Bohobór brodę siwą pogładził i począł:
— Nie stało nam pana, a jak pszczoły w ulu nie możemy bez niego być. Prędko go nad sobą posadzić musimy, abyśmy wiedzieli kogo słuchać i za kim iść, gdy się bronić będzie trzeba, od kogo ma iść słowo i wola.
Najlepiej-by okrzyknąć jednym głosem, aby nikt nie odszedł krzyw jemu i innym.