Za nim wpuszczono jeszcze dwu Leszków, trzech Mieszków i na końcu knezia Bat’ka, staruszka zgarbionego, który się powoli wsunął do koła. Ten zaręczał, że na gwiazdach się znał i z duchami był dobrze, a pewien się czuł ich pomocy. Deszcze umiał sprowadzać, odwracać burze, wichry odpędzać, mrozy łamać, powodzie znosić. Obiecywał urodzaje, dostatek, rojenie się ogromne pszczół i mleczność krowom.
Ledwie go już słuchano; starszyzna, znużona słowami — poziewała, patrzyli wszyscy na Bohobora.
— Zgodzicie się na którego z nich? — spytał tenże i po kolei zaczął siedzących badać. — Ty kogo chcesz?
Każdy zcicha odpowiadał innem imieniem; niektórzy żadnego z nich sobie nie życzyli.
Szmer postawał.
— Ja wam jeszcze powiem rzecz jedną — podnosząc głos, odezwał się Zarwaniec. — Gołębia mojego nie chcieliście: użyjcież innego sposobu, o którym wiemy z wiekowych dziadów powieści, jak niegdyś wybierano, kiedy jeszcze w innej ziemi gościliśmy.
Bywało tak, że do celu biegano konno, a który pierwszy dopadł słupa, brał z niego kneziowską czapkę, na głowę kładł i kłaniali się mu wszyscy!
Starym podobało się wznowienie dawnego obyczaju.
— A czemuby nie? — poczęli wołać: — wszyscy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/98
Ta strona została skorygowana.