Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennica na tronie.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.
I.

Jesień była smutna i świat wyglądał posępnie. Niebiosa okrywały gęste chmury szare, chłodnym wiatrem pędzone od zachodo-północy i gromadzące się siną ścianą na wschodzie. Niebo i ziemia jedną wspólną jakąś bolały tęsknicą. Krajobraz cały okryty był tąż samą szatą żałobną. Czarne gąszcze lasów zdziczałych okalały go gdzie niegdzie wyschłemi pniami drzew, jak szkielety białe sterczących, wybiegając na pustą, pożółkłą dolinę, na której pracy ludzkiej mało śladów widać było.
Po płowych ugorach wiły się tu i owdzie ścieżki wydeptane przez bydło i ludzi, czerniały rozpadliny potokami wyorane.
U stóp najwyższego pagórka, na którym stare, sczerniałe, pleśnią porosłe i porozpadane mury małego gródka się wznosiły, leżało miasteczko ubogie. Ponad niem para wieżyczek kościelnych dźwigała się ku niebu. W mieścinie i dokoła niej życia ledwie dojrzeć było można ślady; kraj zdawał się jakby wymarły po jakiejś klęsce, która go zmieniła w pustynię milczącą.
Ludzie, jak cienie przesuwający się około domostw odartych, podobni byli do chorych, którzy zwlekli się z łoża boleści. Szli powoli z głowy pospuszczanemi, jakby nie mieli śpieszyć się do czego. Oglądali się bojaźliwie i nikli we wnętrzach tych ruin, które ich pochłaniały milczące.
Zameczek, stos murów nieforemnemi ścianami koronujący szczyt wzgórza, tak jak miasteczko, na pierw-