Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem być nie może, aby coś dobrej sprawie w pomoc nie przyszło...
— Ciągnąć! ciągnąć! rzekł z dala z powagą wielką ks. Herman. Mówi rozumnie — słowo daję. Zwrócił się do Wejdenreicha i spojrzał na niego, a ten głową skinął na znak, iż podziela to przekonanie...
— I to sobie powiedzieć potrzeba z góry — ciągnęła dalej hrabina — powiedzieć stanowczo iż z tego nic nie będzie...
— Nie może i nie będzie — zaakompaniował mąż.
— Nie będzie! wtórował ks. Herman...
Wejdenreich głowę spuścił; ks. Eustachy jak znudzony, album na stoliku leżące zaczął przeglądać.
— Kto najwięcej winien, to doktorowie, słowo daję — poczęła żywo księżna. Tak, bo i Pietraszek i Landler napędzili mi strachu, że idzie o życie! zagrozili obłąkaniem! Dwóch, jednego dnia — toż samo, nie znając się i nie znosząc z sobą — powiedzieli mi. Cóż czynić miałam. Tymczasem zaraz po tem nieszczęściu... Jadzia wstała — jest prawie zdrowa, siły powróciły...
Ruszano ramionami.
— Moi państwo — dodała z pośpiechem księżna — jestem matką... kto z was ma dzieci i kocha je, kamieniem na mnie nie rzuci...
Majestatyczna Rosa spojrzała na nią z góry.
— Ja ci tylko to powiem, że gdybym córkę miała, a chciałaby mi iść za ekonomczuka, wolałabym ją widzieć na marach.
Heroiczne to wyrzeczenie powitano uroczystem milczeniem; obejrzała się mówiąca, nikt nie oponował, ale nikt nie przyklaskiwał. Księżna Eufrezya oczy