Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

żętach tych, u których był rządcą, a których kochał bardzo, rozwiązała mu usta. Nie postrzegli się jak dobrą godzinę przegawędzili, bo Joachim gorliwie bronił sławy tych, których chleb jadł, w najmniejszej rzeczy. Już spojrzawszy na zegarek miał się stary wybierać, gdy tylko co widziany Rymund, zamaszysto wpadł do cukierni, a postrzegłszy p. Joachima, chwycił go pod rękę i prawie gwałtem pociągnął z sobą do bocznego pokoiku, którego drzwi zamknął...
Stary pochwycony tak impetycznie, nie mógł zrozumieć czego Rymund chciał od niego, gdy ten obejrzawszy się, zdyszany krzyknął:
— A cóż? nie mówiłem! nie mówiłem!
Litwin był w uniesieniu, trząsł się, choć niepodobna poznać było czy z przestrachu, zdziwienia, gniewu czy złośliwej uciechy.
— Cóż? co? zapytał wyrywając mu się i odstępując na krok p. Joachim.
— Wyszedłszy ztąd, spotkałem w ulicy ks. Marcina, bladego jak trup... Waćpana syn zaręczony z księżniczką!!
Stary oburzył się z takim gniewem, iż Litwin na krok się cofnął.
— Co to są za żarty! krzyknął...
— Ba! żarty! nie żarty to są, ale najprawdziwsza prawda. Księżniczka virago, zmusiła matkę i opiekuna. Tenże mi sam opowiadał całą scenę zamiany pierścionków...
Rymund podparł się w boki.
— Tak jak mnie żywego widzisz, mówię prawdę! Mdlała moja szanowa kuzynka, ks. Marcin nieochybnie to odchoruje... Lękam się! aby ks. Hermana nie