Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

cierpliwie, i wzdychając jakby wzywał Niebios pomocy.
Książę Herman, który mówić nie umiał i nie lubił, razem z Rymundem i akolitą swym Jerzym, siedzieli posępni przy stoliku whista, nad grą rozpoczętą, do której on jeden tylko zdał się większą przywiązywać wagę. Rymund złośliwie spoglądał po przytomnych. Jerzy ciekawie podsłuchywał, azali się kto z czem nie wyrwie.
Lecz milczenie ciężkie trwało długo uparte, przerywane tylko westchnieniami nietłumionemi ks. Marcina. A nad tym nietylko się nikt nie litował, ale na niego z pewnem szyderstwem spoglądano...
Księżny matki nie było... Ks. Eustachy uśmiechał się z porozumieniem jakiemś do gospodyni domu, zakrapiającej się wódką kolońską i ocierającej pot z czoła. Była uznojona i podraźniona. Nowym w salonie był syn gospodyni, młody dyplomata przybyły chwilowo do matki — pono w interesie kieszeni, gdyż życie w Brukselli, gdzie nowicyat odbywał, kosztowało dużo, a pokusy małego tego Paryża były zbyt nęcące, aby się im dwudziestoletni młodzieniec mógł oprzeć zwycięzko.
Był to młody, ładny chłopak, nieco znudzonej twarzy, kosmopolitycznej powierzchowności, elegant, trochę dumny i najmniej się pono interesujący tem, co tu wszystkie umysły i serca poruszało. Nawet go to rozerwać nie mogło...
Po dość długiem milczeniu, ponury głos siedzącego z kartami w ręku ks. Hermana zamruczał:
— Widziałeś przecię, że inwitowałem w piki?