Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

i wesele jak najświetniej obchodzić; teraz, podobno za wpływem pana młodego, zmieniło się to, i ślub mają brać rano w kapliczce pałacowej, w przytomności nie wielu zaproszonych świadków, a potem zaraz wyjeżdżają — nie wiem dokąd...
— Otóż — zawołał hr. Tymoleon, — ci, których uparta księżniczka zechce powołać na świadków i raczy ich zaprosić, powinni się zdobyć na cywilną odwagę — i — nie przybyć...
— A! rozśmiał się Rymund, to będzie jak z ucztą ewangeliczną: panna gotowa z ulicy sprowadzić sobie pierwszych lepszych...
— Jakie małżeństwo, tacy świadkowie, z przekąsem dokończył hrabia Tymoleon.
Ks. Herman grający ciągle, lecz ciekawy tego dnia wyjątkowo, począł się jąkać, zwróciwszy do Marcina...
— A! tego? jak się zowie? cóż z majątkiem księżny? jakie rozporządzenia? Opiekun... więc...
Kiwnął głową, nie kończąc.
Verbum personale! zamruczał uśmiechnięty Rymund. To, w istocie ciekawe...
— Księżna matka, odezwał się opiekun, ma, jak wiadomo, dożywocie na całym majątku, może więc wydzielić dziś co zechce... ale słabość jej dla córki...
— Cóż jej da? co? podchwycił hr. Tymoleon...
— Klucz Zbiski to już nie ma wątpliwości — rzekł ks. Marcin — zupełnie się go chce zrzec, sobie zostawując tylko Niedzielice i Pachnówkę...
— Prawie połowę — odparł świadomy wartości Rymund...