Wiosną następnego roku ks. Eufrezya w parku starym rezydencyi swej, w Zbyszowie, pewnego pięknego poranku majowego siedziała pod starą lipą rozłożystą, na ławce kamiennej, list otwarty trzymając w ręku. Była nim tak zajęta, tak wczytana weń, tak myślami gdzieś daleko, iż nietylko nie słyszała pewnie wywodzącego miłosne trele słowika, ale nie widziała już od kilku minut stojącego przed sobą niemłodego mężczyzny, który w postawie pełnej uszanowania, oczekiwał cierpliwie końca czytania i miłościwego wejrzenia.
Oczekującym był pan Podroba, od lat trzydziestu zarządzający dobrami książęcemi, siwiejący już, ale zdrów i silny, z policzkami rumianemi, zażywny, krzepki zresztą, na pierwsze wejrzenie jedna z tych postaci, które nie uderzają niczem i nie czynią wielkiego wrażenia. Nic pospolitszego nad tego człowieka niepozornego wystawić sobie nie można.
Ani twarz, ani postawa, ani strój bardzo prosty i prawie zaniedbany, nie ściągnęłyby na niego oka...
Wśród zaokrąglonych policzków, niegdyś przebytą ospą naznaczonych pstremi plamkami, siedziało