wiek cierpiącą i zmęczoną, więc podróż musi odbywać powoli i zapewne spocząć jej wypadnie jeszcze we Wrocławiu.
Nie licząc już dni, nie mogąc wytrzymać nowego tego opóźnienia, ks. Eufrezya w kilka godzin po odebraniu wiadomości, ruszyła pocztą do Wrocławia bez odpoczynku. Stanąwszy tam, naturalnie pod Złotą Gęsią, bo wszyscy tam od wieków stawać byli przywykli, nie znalazła córki jeszcze, lecz była pewna, że i ona zajechać tam musi.
Tymczasem drugi już dzień nudziła się, zamówiwszy mieszkanie, posyłając na zwiady, a córki się doczekać nie mogła. Zaczynała się już trwożyć, aby nie zmieniła planu podróży i żeby się nie rozminęły, gdy wieczorem — o radości! — zjawiła się oczekiwana Jadzia, a matka i córka rzuciły się sobie w objęcia z wybuchem czułości, którą księżna Eufrezya oblała łzami.
Odetchnąwszy, dopiero zaczęła się córce przypatrywać. Rok prawie upłynął jak jej niewidziała i nadzwyczajną znalazła w niej zmianę. Jadzia zmężniała, zdawało się, że urosła, twarz jej stała się poważniejszą jeszcze niż była i choć niepiękną, ale pełną życia i wyrazu. Matka napatrzyć się jej, nacieszyć się nią nie mogła, i tak była zajęta ukochaną, że nie uważała nawet, gdy Kormanowski zbliżył się i w rękę ją całował. Dopiero po chwili obejrzała się, szukając go oczyma, i spostrzegła pokornie stojącego, bladego, mizernego, zawsze pięknego mężczyznę, na którego twarzy wypiętnowany był głęboki smutek, źle pokryty pozorną, wymuszoną, fałszywą wesołością.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.