Wyszedłszy z pałacyku, pan Celestyn, gdy za bramę się dostał i znalazł w ulicy, stał długo zbierając myśli, jakby nie wiedział co począć.
Co kilka postąpił kroków, zatrzymał się i dumał znowu. Widocznie nierad był z siebie, znać to było z ruchów wszystkich...
Przechodnie potrącali go, nie zważał... Wreszcie szybko idący naprzeciw mężczyzna otarłszy się prawie o niego, już miał pominąć, gdy rozpoznawszy o mroku Celestyna, pochwycił go za rękę.
— Dobry wieczór! a! to ty!
Celestyn, jakby się dopiero obudził, szepnął:
— Dobry wieczór...
— Idziesz, dokąd? dawnośmy się nie widzieli, począł głos wesoły... Czy powracasz na Pragę do ojca, czy nocujesz w mieście?
Pytającego uderzyło milczenie posępne pana Celestyna. Wziął go pod rękę.
— Co ci jest? znajduję cię w jakiemś niezwyczajnem usposobieniu?
— W istocie — przebąknął zapytany — a nigdy może pożądańszem mi nie było spotkanie z tobą. Jesteśmy przyjaciołmi od szkolnej ławy i nie nazwiskiem tylko...
Tu przerwał i odetchnął mocno.
— Tak, dodał, znajduję się w położeniu dziwnem. Wiele sobie na świecie dotąd jakoś radzić umiałem... a dziś, doprawdy, czuję potrzebę poradzenia się...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.