Wcale mi to nie było na rękę, bo nie lubię dawać lekcyj panienkom, tembardziej rozpieszczonej księżniczcze... Musiałem jednak przyjąć wezwanie.
Westchnął.
— Doznałem przyjemnego bardzo zawodu, ciągnął dalej Celestyn — zbliżywszy się do mej uczennicy. Wydała mi się nieładną, obejście się jej ze mną było w początku dosyć niegrzeczne nawet — ale płaciła za to wcale niepospolita intelligencya, głowa otwarta, pojętność i pamięć nadzwyczajna. Słowem zdumiewać się jej musiałem.
— Cóż dalej? — podchwycił Michał.
— Lekcye te przeszło rok trwają — dodał Celestyn smutnie — i doprowadziły mnie do tego szaleństwa, żem się prawie pokochał w mojej uczennicy. Ale toby niczem jeszcze było — rzekł głosem drżącym, — głupią miłość moją schowałbym tam gdzieby jej ludzkie nie dojrzało oko... gorzej jest, to rozpieszczone, biedne dziecię... ja nie wiem jak ci powiedzieć. Weźmiesz mnie za samochwalca... ona... ona — mam tego dowody... ona...
— Kocha się w tobie! podchwycił śmiejąc się Michał. Ale to było do przewidywania! Bez pochlebstwa nie ma kobiety, któraby się w tobie w końcu nie musiała zakochać. Jesteś przeklęcie piękny.
— Dajże mi pokój! zawołał Celestyn. Jest to sobie fantazya dziecinna młodego dziewczęcia — ale w końcu to upaja... Bądź co bądź — stanowisko, imię, zwyczaje wykwintne — wszystko to ma urok, uderza, chwyta za serce... Niepiękną wydaje mi się dziś — czasem dziwnie zachwycającą! Oczy i serce znałogowały się do niej... Co mam począć? co począć?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.