i prześladować ją swojemi obrzydliwemi czułościami, o mało nie wywołała ataku... Niepodobieństwem jest, aby ona z nim żyła. Zobaczysz go... Wniósł się nam tu do domu — wypędzić go niepodobna, a żyć z nim na karku rzecz nieznośna. Ja na to pozwolić nie mogę. Jadzia mi zachoruje... Samo dotknięcie ręki tego człowieka...
— Ale cóż się z nim stało? zapytał Landler. Przecież młody jest i silny... jedna choroba nie mogła go tak obalić, zmienić?
— Zobaczysz go, zobaczysz, zawołała księżna gorączkowo. Nie ma o czem mówić — dosyć, że Jadzia ma wstręt, boi się go, póki on tu będzie, chwili spokoju nie mamy...
Doktor zadumał się.
— Naturalnie, zobaczę go, rzekł; będziemy radzili.
— Na miłość bożą — pracowała księżna — w jakikolwiek sposób trzeba go ztąd wziąć. Wymyślić jakąś kuracyę, wody — co chcesz, byleśmy się my go pozbyli.
Landler popatrzał w sufit.
— Ale — cóż dalej? zapytał, widząc, że księżna gotuje się z czemś jeszcze wystąpić i sili na wynalezienie właściwego wyrażenia. Cóż dalej?
— Nie mam co w bawełnę obwijać — odezwała się matka. Znam Jadzię, pragnę jej szczęścia. Ona z tym człowiekiem, spętana, z tą kulą u nogi żyć nie może. Potrzeba ich rozwieść.
Landler popatrzał, czekając czy więcej nie powie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/307
Ta strona została uwierzytelniona.