teraz żył na łasce siostry. Daliście mu naukę co się zowie!
Rymund się śmiał z udaną dobrodusznością; księżna nie mogła ustać w miejscu.
— Waćpan masz zupełnie fałszywe pojęcia o tem wszystkiem — wtrąciła, — to nieprawda. On sam wszystkiemu winien.
— Ale ja toż samo powiadam — przerwał Rymund; — on, on winien wszystkiemu. Po co kaprys uczennicy takiego domu wziął zaraz na seryo — parafianin! Potem gdy się nam narzucił — czemu nie powiedział sobie z góry, że ma być lokajem, i nic więcej. Naostatek zachorowawszy, żeby jeszcze mieć pretensye, aby niedołęgę pielęgnowano!! Dobrze mu tak.
Ironia, której w początku czuć nie było w mowie Rymunda, coraz się wyraźniej przebijała.
Księżna bladła z gniewu.
— W Warszawie, jak zwyczajnie w wielkiem mieście, gdzie my, arystokracya — bo i ja z łaski kolligacyi do niej się liczę — mamy wielu nieprzyjaciół, tę historyę naturalnie różnemi ciemnemi barwami malować nie omieszkają; ale ja staję w obronie domu.
— Jeśli go tak waćpan bronić będziesz jak teraz... przerwała księżna.
— Inaczej nie mogę! Słowo daję, zawołał Rymund — fakta są, którym niepodobna zaprzeczyć...
— Przekręcone! — zawołała księżna.
— Nie — odparł Rymund. Że on ze swego żył i grosza nigdy z żoninego nie tknął, na to składa dowody. Że go dotkliwie w Zbyszewie familia obraziła ignorując, na tośmy patrzali. Nareszcie, że gdy z tego zachorował, dano mu abszyt...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/327
Ta strona została uwierzytelniona.