Dwa lata upłynęły od opisanych wypadków.
Smutnego dnia jesieni, w gabinecie Zbyszewskiego dworu, na którego kominie dogasał ogień, pod wieczór siedziała księżna Eufrezya, sama jedna zdając się oczekiwać na kogoś, bo coraz to na drzwi niespokojnie się oglądała. Nikt jednak nie przychodził, we dworze panowała cisza ponura, wiatr tylko jesienny opędzając resztę liści z drzew, miotał niemi o szyby i szeleściał sucho a grobowo...
Przeciąg ten czasu zmienił nadzwyczajnie i postarzył żywą niedawno jeszcze, ruchawą, miotającą się i podskakującą księżnę, która teraz siedziała przygarbiona, skurczona, pomarszczona bardziej jeszcze, żółta, z pofałdowanem tak czołem, że trzy czy cztery wały dzieliły je na pręgi ciemne i jasne. Loczki dawniej jeszcze brunatne, teraz już były siwe, brwi rozrosłe, a na brodzie porastał ten mech starości, który im bardziej tępiony tem uparciej przychodzi z mogilnem — memento.
Smutek tak był wypiętnowany w zaciśniętych ustach, w oczach osowiałych, w zbiedzonej postawie