Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/360

Ta strona została uwierzytelniona.

Idź, idź...
Z milczącym ukłonem, papiery wcisnąwszy głębiej za nadrę, aby widoczne nie były, rządca wyszedł krokiem niepewnym.
W korytarzu spotkał drugiego sługę, który mu oznajmił, iż książę wiedział, że był w pałacu, i kazał zaraz przyjść do siebie.
Śpieszniejszym trochę krokiem stary rządca skierował się ku pokojom, z których ruch i wołanie go dochodziły.
W małym saloniku, który był sobie obrał książę, chodził w podróżnem eleganckiem ubraniu, z cygarem w ustach i czapeczką na głowie. Żywo bardzo się poruszał.
Parę lat ubiegłych mało go odmieniły, wyglądał młodo, zdrowo, rumiano i dobrze wypielęgnowany. Fizyognomia i postawa nabrały pewności, jakiej dawniej za czasów starania się nie miały. Widać było, że czuł mocny grunt pod stopami i niewiele się już troszczył o przyszłość. Poznać w nim było można łatwo człowieka, który żyć lubił i umiał, tak, że go użycie świata nie zużywało.
Zobaczywszy Podrobę wchodzącego w postaci bardzo zbiedzonej, książę stanął, rękę zakładając w kieszeń od kamizelki i długo się w niego patrzał, jak gdyby chciał zbadać co z niego zrobić może.
Kręcił się po saloniku faworyt kamerdyner książęcy, na którego znacząco popatrzawszy, Eustaszek zmusił go, aby się wyniósł. Zostali sami.
— Jak się masz, panie Podroba? odezwał się książę. Cóż tam u was słychać.