Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/364

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wiem... ale kupiec jest...
— A! to mi się podoba! krzyknął książę. Miałżebym przybyć za późno? Czy już umowa jaka stanęła...
— Jeszcze nie — rzekł nieśmiało Podroba — ale już się o tem gadało... i...
— I waćpan w tem rękę umoczyłeś — wtrącił książę... ale pamiętajcie, że i ja tu coś znaczę...
Podroba zmilczał, myślał trochę.
— Proszę W. Ks. Mości, bez urazy, odezwał się. Zagoście niezły folwark, nie ma co mówić, ale żeby on to był jednem okiem w głowie, nie powiem.
Bez niego Zbyszew Zbyszewem, gdyby książę niekoniecznie się upierał przy niem, a odstąpił Zagoście, resztaby się zrobiła...
Nieśmiało spojrzał na księcia, który dumał.
— Słuchaj! zawołał po namyśle, darmo wody nie warzmy, albo ty sam, lub twój zięć, swat, ktoś z twej ręki chce Zagościa. Mnie na plewę nie weźmiecie. To jawna rzecz. Ja nie dam Zagościa... Piwa ci takiego nawarzę, że go nie strawisz pókiś żyw... ale — pal was dyabli — bierz i kupuj Romunki...
Podroba stał blady... Widać było drganie rąk i dygotanie głowy, w których krew krążyła żywo. Ks. Eustachy patrzał na niego i nie naglił o odpowiedź.
— Do Romunek kawał lasu potrzeba dodać, bo bez tego one się na nic nie zdały.
Leciutki ten ks. Eustachy, który dawniej umiał tylko tracić, a teraz tak doskonale rachować się nauczył — był widać dobrze przygotowany do traktowania, bo bez namysłu odparł.