Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/403

Ta strona została uwierzytelniona.

Celestyn ani chciał słuchać. Ściskał doktora ze łzami w oczach...
— Dałbym jej krew moją, wołał, a cóż mówić o tym groszu mizernym...
Landler miłości takiej nie pojmując, zdumiewał się i wielbił. Celestyn tryumfował. Na miłość Boga, na słowo honoru, doktorze, żeby one o tem nie wiedziały... Nigdy! za nic! Jadziby to było przykrem i upokarzającem, a ja pragnę tylko, aby ona odetchnęła, by była spokojną...
Doktor danego słowa święcie dotrzymał Celestynowi co do mecenasa i pałacu, zachował tajemnicę, lecz widząc, ze biedny człowiek rujnuje się i jest na drodze do ofiar, które zgubić go mogą, a znając przyjaźń Rymunda dla niego, przy pierwszem spotkaniu, pod sekretem, wyśpiewał mu wszystko.
Litwin rzucił się jak rażony piorunem.
— A! niechże go kaczki zdepczą!! zakrzyknął — to waryat! opętany! Babom nic nie pomoże, bo to dziurawe worki, a sam się zgubi... Czekajże, ja mu dobrze uszu natrę... Nie trzeba było pieniędzy brać.
Tegoż dnia Rymund tak pilno szukał Celestyna, iż go przydybał i wsiadł na niego, nie przyznając się, że o tem wiedział od Landlera, ale przysięgając, że się domyślił sam.
— Waryacie — co ty najlepszego robisz!! Im nie pomożesz, a siebie zgubisz.
Celestyn zaprzeczał najprzód, ale kłamać nie umiał, splątał się, potem zaklął Rymunda, aby o tem nie mówił... Litwin ani słuchał, łajał i chodził wzburzony.